Wyszukiwanie


Aktywna strona nieskończoności - Carlos Castaneda. Ostatnia, najbardziej osobista książka badacza magii Indian Yaqui. Co działo się z autorem w okresie trzynastu lat nauki u don Juana Matusa, naguala pradawnej linii czarowników meksykańskich?

Aktywna strona nieskończoności - Carlos Castaneda. Ostatnia, najbardziej osobista książka badacza magii Indian Yaqui. Co działo się z autorem w okresie trzynastu lat nauki u don Juana Matusa, naguala pradawnej linii czarowników meksykańskich?

"Podróż mocy

W czasie, gdy poznałem don Juana, byłem bardzo sumiennym studentem antropologii i chciałem rozpocząć karierę naukowca, publikując tyle, ile się tylko da. Miałem silną wolę podjęcia wspinaczki po szczeblach kariery akademickiej i w swoich obliczeniach ustaliłem, że pierwszym krokiem będzie zgromadzenie danych na temat wykorzystania roślin leczniczych przez Indian z południowego zachodu Stanów Zjednoczonych.
Na początku wybrałem się do profesora antropologii, który prowadził badania w tych rejonach, z prośbą o poradę w kwestii mojego przedsięwzięcia. Był on wybitnym etnologiem, autorem mnóstwa publikacji z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych o Indianach kalifornijskich, Indianach z południowego zachodu Stanów i z Sonory w Meksyku. Profesor cierpliwie wysłuchał mojego wywodu. Myślałem o tym, aby napisać artykuł, zatytułować go “Dane Etnobotaniczne" i opublikować w czasopiśmie poświęconym wyłącznie zagadnieniom antropologicznym związanym z południowym zachodem Stanów Zjednoczonych.
Zamierzałem zgromadzić rośliny lecznicze, dostarczyć próbki do Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Kalifornijskiego w celu dokładnej identyfikacji, a następnie opisać, dlaczego i w jaki sposób Indianie z południowego zachodu Stanów ich używają. Marzyło mi się zebranie tysięcy próbek. Marzyło mi się nawet wydanie małej encyklopedii traktującej o tym zagadnieniu.
Profesor uśmiechnął się do mnie wyrozumiale.
– Nie chcę gasić pana entuzjazmu – wyrzekł zmęczonym głosem – ale nie mogę się powstrzymać od negatywnej oceny pańskiego zapału. Zapał w antropologii jest jak najmilej widziany, ale trzeba go właściwie ukierunkować. Ciągle przeżywamy złoty wiek antropologii. Miałem szczęście studiować z Alfredem Kröberem i Robertem Lowie, autorytetami, jeśli chodzi o nauki społeczne. Nie zawiodłem ich zaufania. Antropologia ciągle jest dziedziną nadrzędną. Każda inna powinna czerpać z antropologii. Historia na przykład w całym swoim zakresie powinna być nazywana “antropologią historyczną", a zakres badań filozofa “antropologią filozoficzną". Człowiek powinien być miarą wszystkiego. Dlatego też antropologia, studia nad człowiekiem, powinna być rdzeniem każdej innej dyscypliny naukowej. Pewnego dnia tak właśnie będzie.
Spojrzałem na niego oniemiały. W mojej ocenie był to całkowicie bierny, dobroduszny, stary profesor, który ostatnio przeszedł zawał serca. Wyglądało na to, że za moją sprawą zadrgała w nim jakaś pasja.
– Nie sądzi pan, że powinien pan poświęcić więcej uwagi studiom formalnym? – ciągnął. – Zamiast prowadzić badania w terenie, nie lepiej byłoby studiować językoznawstwo? Na tutejszym wydziale mamy jednego z najbardziej uznanych językoznawców na świecie. Na pana miejscu siedziałbym u jego stóp, starając się nie uronić żadnej jego myśli.
Wykłada u nas również – ciągnął dalej – wielki autorytet w dziedzinie religioznawstwa porównawczego, jest też kilku bardzo uczonych antropologów, którzy prowadzili badania nad systemami pokrewieństwa w kulturach całego świata z lingwistycznego i kognitywnego punktu widzenia. Pan potrzebuje ogromnego przygotowania. Wyobrażać sobie, że mógłby pan teraz prowadzić badania w terenie, to parodia. Proszę się zakopać w swoich podręcznikach, młody człowieku. Oto moja rada.
Nie dając za wygraną, udałem się z moją propozycją do innego młodszego profesora. Nie okazał się jednak bardziej pomocny. Wyśmiał mnie otwarcie. Powiedział, że artykuł, który chcę napisać, nadawałby się do Disneylandu i nie można nazwać tego antropologią nawet przy dużej dozie dobrej woli.
– W dzisiejszych czasach – powiedział profesorskim tonem – antropologów zajmują zagadnienia, które mają swoją wagę. Na polu nauk medycznych i farmaceutycznych przeprowadzono niezliczone badania nad wszelkimi możliwymi roślinami leczniczymi świata. Nie ma już w tej materii nad czym się pastwić. Gromadzenie danych, o czym pan mówi, należy do początków dziewiętnastego wieku. Teraz jest już prawie dwieście lat później. Pan rozumie, istnieje coś takiego jak postęp.
Następnie przystąpił do zdefiniowania i uzasadnienia postępu oraz procesu udoskonalania jako zagadnień natury filozoficznej, które, jak powiedział, są w antropologii niezwykle relewantne.
– Antropologia to jedyna istniejąca gałąź wiedzy – ciągnął – która potrafi jasno i wyraźnie udokumentować słuszność koncepcji postępu i procesu udoskonalania. Dzięki Bogu, ciągle widać promyk nadziei, pomimo cynizmu naszych czasów. Jedynie antropologia potrafi ukazać faktyczny rozwój kultury i organizacji społecznej. Jedynie antropologowie potrafią udowodnić ponad wszelką
wątpliwość, że wiedza ludzka podlega postępowi. Kultury ewoluują i jedynie antropologowie mogą zademonstrować pozostałości po społecznościach, które zajmują ściśle określone szczeble procesu postępu i udoskonalania. Oto antropologia dla pana! Nie jakieś lipne badania w terenie, które są zwykłym onanizmem, a nie żadnymi badaniami.
To był dla mnie prawdziwy cios. Ostatnią deską ratunku wydawał się wyjazd do Arizony, gdzie chciałem porozmawiać z antropologami prowadzącymi tam badania terenowe. Już wtedy byłem gotów zrezygnować z całego przedsięwzięcia. Zrozumiałem, co moi profesorowie starali się mi przekazać. Całkowicie się z nimi zgadzałem. Moje próby prowadzenia badań w terenie były zdecydowanie prymitywne; pomimo to chciałem zakosztować prawdziwej pracy w terenie; nie chciałem tylko wysiadywać po bibliotekach.
W Arizonie poznałem wytrawnego antropologa, który pisywał obszernie na temat Indian Yaqui z Arizony i z Sonory w Meksyku. Był niebywale uprzejmy. Nie zmieszał mnie z błotem, nie dał mi też żadnej rady. Zauważył jedynie, że społeczności indiańskie południowego zachodu Stanów są niezwykle izolacjonistyczne i traktują obcych, zwłaszcza tych hiszpańskiego pochodzenia, z nieufnością, a czasem z obrzydzeniem.
Bardziej rozmowny okazał się za to jego młodszy kolega. Powiedział, że lepiej bym zrobił, gdybym poczytał księgi zielarskie. Był on autorytetem w tej dziedzinie i uważał, że cała wiedza, którą można było zgromadzić na temat roślin leczniczych z południowego zachodu Stanów, została już sklasyfikowana i przerobiona w najróżniejszych publikacjach. Powiedział wręcz, że dla każdego współczesnego indiańskiego znachora właśnie owe publikacje, a nie tradycyjnie przekazywana wiedza ludowa, stanowią źródło informacji. Dobił mnie jeszcze zapewnieniem, że jeśli istnieją jeszcze jakiekolwiek tradycyjne praktyki znachorskie, Indianie nie ujawnią ich nikomu z zewnątrz.
– Niech się pan zajmie czymś opłacalnym – doradził mi. – Proszę się przyjrzeć antropologii miejskiej. Na przykład, mnóstwo pieniędzy przeznacza się na badania nad alkoholizmem wśród Indian z dużych aglomeracji. A jest to coś, czego każdy antropolog może się z łatwością podjąć. Iść do baru i upić się z miejscowymi Indianami. Potem przedstawić wszystko, czego się o nich dowiedziało w formie statystyki. Przerobić wszystko na cyfry. Antropologia miejska to całkiem niezła dziedzina.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko pójść za radą doświadczonych naukowców. Zdecydowałem się wsiąść do samolotu lecącego z powrotem do Los Angeles, ale dowiedziałem się wówczas od innego antropologa, mojego przyjaciela, że wybiera się samochodem na objazd całej Arizony i Nowego Meksyku, gdyż chce odwiedzić wszystkie miejsca, w których prowadził w przeszłości badania, odświeżając w ten sposób znajomości z ludźmi, którzy byli jego informatorami.
– Bardzo chętnie zabiorę cię ze sobą – powiedział. – Nie zamierzam prowadzić żadnych badań. Chcę po prostu ich odwiedzić, wypić z nimi trochę, pogadać o pierdołach. Kupiłem dla nich prezenty – koce, gorzałę, kurtki, amunicję do strzelb. Samochód mam zapchany towarem. Zazwyczaj jeżdżę na te spotkania sam, ale zawsze jest to ryzyko, że mogę zasnąć za kółkiem. Mógłbyś dotrzymywać mi towarzystwa, nie dać mi zasnąć albo nawet trochę sam prowadzić, jeżeli będę zbyt mocno wstawiony.
Byłem tak przybity, że odmówiłem.
– Bardzo mi przykro, Bill – odpowiedziałem. – Nic mi z tej wyprawy nie przyjdzie. Nie widzę sensu dłużej zaprzątać sobie głowy badaniami w terenie.
– Nie poddawaj się bez walki – odrzekł Bill tonem ojcowskiej troski. – Daj z siebie w tej walce wszystko, na co cię stać; jeśli dostaniesz w ucho, wówczas masz prawo się poddać, ale nie wcześniej. Zabierz się ze mną i sam się przekonaj, jak ci się podoba południowy zachód.
Objął mnie ramieniem. Nie mogłem nie poczuć ogromnego ciężaru jego ręki. Był wysokim i potężnym mężczyzną, ale w ostatnich latach jego ciało nabrało dziwnej sztywności. Stracił swoje chłopięce cechy. Jego twarz nie była już pulchna i młodzieńcza jak niegdyś. Teraz była to twarz człowieka mającego wiele zmartwień. Sądziłem, że gryzie się swoim łysieniem, ale chwilami odnosiłem wrażenie, że chodzi o coś więcej. Przy tym wszystkim nie był wcale grubszy niż dawniej; ciężar jego ciała był czymś, czego nie można było wyjaśnić. Dostrzegałem go w sposobie, w jaki chodził, podnosił się i siadał. Wydawało mi się, że Bill walczy z grawitacją każdą cząstką swojej istoty we wszystkim, co robi.
Tłumiąc w sobie uczucie porażki, zabrałem się z nim. Odwiedziliśmy wszystkie miejsca w Arizonie i Nowym Meksyku, gdzie mieszkali Indianie. W następstwie tej wyprawy odkryłem między innymi dwa wyraźne rysy osobowości mojego przyjaciela. Wyjaśnił mi, że jego poglądy jako antropologa są bardzo wyważone i zgodne ze współczesną myślą antropologiczną, ale jemu jako osobie prywatnej
badania w terenie przyniosły ogrom doświadczeń, o których nigdy nie mówi. Nie są one zgodne ze współczesną myślą antropologiczną, ponieważ nie sposób ich zaklasyfikować.
Podczas podróży mój przyjaciel zawsze wypijał kilka kolejek ze swymi byłymi informatorami, co wprawiało go w bardzo swobodny nastrój. Wówczas przejmowałem kierownicę i prowadziłem samochód, a on siadał w fotelu pasażera i pociągał ze swojej butelki trzydziestoletniego Ballantinesa. To właśnie w takich chwilach Bill opowiadał mi o swoich dziwnych doświadczeniach.
– Nigdy nie wierzyłem w duchy – powiedział ni stąd, ni zowąd pewnego dnia. – Nigdy nie zajmowały mnie zjawy, materia eteryczna i głosy w ciemności, te rzeczy. Byłem wychowywany w bardzo pragmatycznym, poważnym środowisku. Nauka zawsze była moim drogowskazem. Ale potem, kiedy pracowałem w terenie, zaczęły do mnie powoli docierać najróżniejsze dziwaczne bzdury. Na przykład jednej nocy wybrałem się z kilkoma Indianami na rytualne poszukiwanie wizji. Faktycznie mieli dokonać mojej inicjacji, a jest to dość bolesna impreza, z przekłuwaniem mięśni na klatce piersiowej. Zaczęli przygotowywać w lesie szałas z paleniskiem. Pogodziłem się z tym, że będę musiał wytrzymać ten ból. Łyknąłem sobie trochę dla odwagi. I wtem mężczyzna, który miał się za mną wstawić u ludzi, którzy przeprowadzali samą ceremonię, wrzasnął przerażony i wskazał na ciemną, niewyraźną postać zbliżającą się do nas.
Kiedy owa niewyraźna postać podeszła do mnie – ciągnął dalej Bill – stwierdziłem, że to stary Indianin ubrany w strój tak dziwaczny, że trudno to sobie wyobrazić. Nosił znamiona szamana. Mężczyzna, z którym poszedłem tamtej nocy do lasu, na widok tego starego bezwstydnie zemdlał. Stary Indianin podszedł do mnie i wskazał palcem na moją pierś. Jego palec to była sama kość pokryta skórą. Bełkotał coś do mnie, ale go nie zrozumiałem. W tym momencie spostrzegli go inni ludzie i bez słowa pospiesznie ruszyli w moją stronę. Stary odwrócił się do nich i wszyscy zamarli pod jego spojrzeniem. Przez chwilę coś im gniewnie prawił. Nigdy nie zapomnę tego głosu. Brzmiało to tak, jakby mówił z wnętrza jakiejś rury albo miał przymocowane do ust coś, co wyciągało zeń słowa. Przysięgam, że widziałem, jak stary przemawia z wnętrza swojego ciała, a jego usta są tylko mechanicznym urządzeniem przekazującym jego słowa. Gdy skończył ich strofować, ruszył dalej przed siebie, minął mnie, minął ich i zniknął, pochłonięty przez ciemności.
Bill powiedział, że cały plan przeprowadzenia ceremonii inicjacji wziął w łeb; nigdy nie został zrealizowany, a wszyscy mężczyźni, w tym również sprawujący pieczę nad całością szamani, trzęśli się jak galareta. Powiedział też, że byli tak przerażeni, iż zostawili wszystko i opuścili miejsce zdarzenia.
– Ludzie, którzy znali się od lat – ciągnął – nigdy więcej nie zamienili ze sobą jednego słowa. Utrzymywali, że to, co widzieli, było zjawą niewiarygodnie starego szamana, i że rozmawianie o tym pomiędzy sobą sprowadzi na nich nieszczęście. Prawdę rzekłszy, mówili, że już samo patrzenie na siebie nawzajem sprowadzi na nich nieszczęście. Większość z nich wyprowadziła się z okolicy.
– Dlaczego byli przekonani, że rozmawianie między sobą czy patrzenie na siebie sprowadzi na nich nieszczęście? – spytałem go.
– Oni wierzą w takie rzeczy – odrzekł. – Wizja podobnej natury znaczy dla nich tyle, że zjawa przemawiała do każdego z nich z osobna. Mieć taką wizję to dla nich uśmiech losu, który trafia się tylko raz w życiu.
– Więc cóż takiego każdemu z nich z osobna powiedziała ta zjawa? – zapytałem.
– Pytaj mnie – odparł. – Nigdy nie udzielili mi żadnych wyjaśnień. Za każdym razem, gdy ich o to pytałem, wpadali w głęboki stan odrętwienia. Niczego nie widzieli, niczego nie słyszeli. Wiele lat po tym zdarzeniu mężczyzna, który zemdlał obok mnie, przysięgał mi, że tylko udał, iż stracił przytomność, bo był tak przerażony, że nie chciał stać ze starym twarzą w twarz, a to, co ten miał do powiedzenia, zrozumieli wszyscy na innym poziomie niż rozumienie mowy.
Bill powiedział, że jeśli o niego chodzi, to pojął, iż przemowa zjawy miała coś wspólnego z jego zdrowiem i życiowymi planami.
– Jak to rozumieć? – zapytałem go.
– Nie układa mi się najlepiej – wyznał. – Moje ciało nie jest w najlepszej formie.
– Ale wiesz, co ci tak naprawdę dolega? – spytałem.
– O tak – odparł nonszalancko. – Lekarze mi powiedzieli. Ale nie mam zamiaru się tym przejmować ani nawet o tym myśleć."

 

pobierz książkę:

 

Pobierz plik

wypowiedz się:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.